Nienawiść, którą dajesz **
Amandla Steinberg – tylko jej nazwisko warto zapamiętać po filmie, który wygrał ostatni American Film Festival. Publiczność za najlepszą uznała wtedy najbardziej mainstreamową z pokazywanych w konkursie Spectrum produkcji. Są w niej sceny, które można wybaczyć w popularnym serialu, jak „This Is Us”, ale w budującym dramaturgię filmie zaczynają razić. Amandla Steinberg gra w adaptacji bestsellerowej powieści główną rolę. I przez pół godziny pozwala uwierzyć, że obejrzymy znakomite dzieło. Jej czarnoskóra bohaterka mieszka w dzielnicy, w której przestępczość jest na porządku dziennym, a napięcie związane z podziałem rasowym oraz na linii mieszkańcy-policja jest spore. Chodzi do prywatnego liceum w innej części miasta, zdominowanego przez białą młodzież. Na jednej z imprez w swojej okolicy wpada na sympatię z poprzedniej szkoły. Zgadza się, gdy chłopak chce ją odwieźć do domu. Policja zatrzymuje ich do kontroli, a gdy chłopak chce sięgnąć po szczotkę, by przeczesać włosy, ginie na miejscu. Funkcjonariusz strzela, bo założył, że zatrzymany czarnoskóry sięgnie po broń. Nawet wujek głównej bohaterki przyzna później, że w identycznej sytuacji z białym kierowcą każdy policjant zachowałby się inaczej. Nierówność rasowa jest już wdrukowana w świadomość Amerykanów.
„Nienawiść, którą dajesz” próbuje opowiedzieć i o tym, ale w swojej drugiej części nieubłaganie zmierza w kierunku moralitetu ze scenami pełnymi dobrych intencji, ale fatalnego wykonania. Nie dość, że narratorka ciągle powtarza to, co już widzieliśmy i czego się domyślamy, to jeszcze w dialogach zaczynają padać słowa, które z reguły słyszymy przez megafon lub widzimy w punktach na motywacyjnych listach w internecie. W efekcie na moim seansie „Nienawiści, którą dajesz” publiczność w scenach, które miały poruszać, wybuchała niezamierzonym przez realizatorów śmiechem.