Green Book *****
zdj. mat.prasowe
W ostatnich dniach głośno o Liamie Neesonie. Aktor udzielił kolejnego w swej karierze ekstremalnie szczerego wywiadu. Wyznał, że lata temu, gdy jego przyjaciółka została zgwałcona, krążył po ulicach, szukając zaczepki u czarnoskórych, by się zemścić i zabić. Wybuchła burza. Słowa irlandzkiego aktora były dla jednego z komentatorów ostatecznym dowodem na to, że w XXI wieku wciąż wielu nie traktuje czarnoskórych jak ludzi. Neeson zarzekał się, że nie jest rasistą. W kwestiach rasowych, jak w wielu wrażliwych społecznie sprawach, wciąż wszystko zależy od perspektywy. Doskonałym przykładem jest wchodzący właśnie do kin „Green Book” – jeden z faworytów tegorocznego sezonu oscarowego, laureat m.in Złotych Globów i statuetki Gildii Producentów Amerykańskich.
To jeden z filmów, które dowodzą, że Hollywood najbardziej traumatyczne tematy potrafi przekuć we wdzięczne kino rozrywkowe, wyciskające z widzów na przemian łzy śmiechu i płaczu. Na licznych pokazach przedpremierowych widownia w Polsce reagowała jak przed laty na „Lepiej być nie może” – gromkimi salwami śmiechu, wzruszeniem, oklaskami na napisach. Emocji dostarcza historia spotkania z czasów segregacji rasowej. Czarnoskóry wirtuoz fortepianu Don Shirley zatrudnia białego kierowcę na tournee po południowych Stanach USA. Zostaje nim sprawdzony w prowadzonych przez włoską mafię restauracjach Bronksu Tony Vallelonga. Rasizm jest u niego odruchowy, chociaż też należy do mniejszości, którą przez lata pogardzano. W trasie przejdzie przemianę. Przewodnikiem podróżujących będzie tytułowa „zielona książka”. Wydano ją w czasach segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych, by wyznaczyć Afroamerykanom, gdzie mogą jadać, gdzie nocować, gdzie robić zakupy. Jej egzemplarze są dziś muzealnym świadectwem nieludzkich standardów nieodległej epoki.
Reżyserem „Green Booka” jest Peter Farrelly, który bawił nas przed laty ostrymi żartami w „Głupim i głupszym”, czy „Sposobie na blondynkę”. Jego bohaterowie ratowali się z najbardziej absurdalnych tarapatów. W najnowszym filmie Farrelly’ego zatwardziała nienawiść zostanie stopiona w dobroć, co ma pokazać, że każde uprzedzenie jest odwracalne. Historię z takim morałem Farrelly opowiedział w świetnym tempie, sprawnie udramatyzował. Film zmontowano bez zarzutu. Dialogi są dowcipne, a bogata ścieżka dźwiękowa czerpie z repertuaru epoki. Wyglądającą na naciąganą relację między bohaterami uwiarygadnia gra aktorska. Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga nie umywa się wprawdzie do Tony’ego Soprano Jamesa Gandolfiniego, czy wielu innych wcieleń włoskich spryciarzy z Bronksu, ale jest przekonujący. Mahershala Ali jako dystyngowany i skrywający swoje tajemnice Shirley dotrzymuje kroku aurze swojego bohatera i zasłużenie zmierza po kolejnego Oscara.
Kłopot zaczyna się, gdy po udanym seansie poszerzymy wiedzę o pierwowzorach postaci. Współscenarzystą filmu jest Nick Vallelonga – syn filmowego kierowcy. Zdaje się, że nieprzypadkowo Don Shirley za życia nie chciał dać mu zgody na realizację scenariusza. Rodzina zmarłego pianisty utrzymuje, że jego trasa koncertowa po południowych stanach USA wyglądała inaczej, podobnie jak faktyczna relacja z Tonym. Samo rozłożenie akcentów w filmie również, gdy ochłoniemy z emocji, zaczyna budzić wątpliwości. Tak jak w przypadku oceny wywiadu Liama Neesona, wszystko zależy od perspektywy. Biała dziennikarka „Rzeczpospolitej” Barbara Hollender pisze o „Green Booku”: „piękna opowieść o pokonywaniu granic, zakopywaniu podziałów, człowieczeństwie”. Z kolei czarnoskóry krytyk filmowy Odie Henderson zauważa na swoim blogu, że czarnoskóry Amerykanin może znać osiem języków, grać na fortepianie jak Mozart i zamieszkać nad Carnegie Hall, ale zdaniem białego rasisty z Bronxu wciąż nie zna swojej własnej kultury.
Być może pięć oscarowych nominacji dla filmu, który da się porównać z „Wożąc panią Daisy”, dowodzi słabości tegorocznego sezonu nagród albo przeoczenia bardziej progresywnych filmów o konfliktach rasowych. Ale sama wirtuozeria narracyjna i aktorska oraz koncertowa ścieżka dźwiękowa wystarczają, by zarekomendować seans „Green Booka”. Hollywoodzka lekkość w opowiadaniu o najtrudniejszych i najbardziej bolesnych emocjach może być przewidywalna i zbyt upraszczająca, ale wciąż nie sposób odmówić jej uroku. Ja uległem, szczególnie gdy w apartamencie wirtuoza kamera pokazała szachownicę, na której stały po obu stronach wyłącznie białe figury i piony. I szczególnie wątkowi listów miłosnych, pisanych z podróży.