Budrewicz do Pelczara: "Wajda raczej OK, Kapuściński raczej wybitny"
Zaczął Leszek Budrewicz. W swoim felietonie o "Katyniu" Andrzeja Wajdy lansuje tezę, że jeśli jakiś polski twórca odnosi sukces za granicą - staje się świętą krową w kraju. Tak właśnie jest - zdaniem Budrewicza - z Andrzejem Wajdą, który był krytykowany przez wielu recenzentów za "Katyń", jednak te krytyczne głosy umilkły, gdy film dostał nominację do Oscara.
Podobny status - twierdzi Budrewicz - ma Ryszard Kapuściński: "Dyskusja na temat tego, kim naprawdę był Ryszard Kapuściński jest w Polsce niemożliwa prawie w takim samym stopniu, jak w zachodniej prasie lewicowej" - pisze publicysta.
Oburzyło to Iana Pelczara. W swoim komentarzu (pod cytowanym felietonem) zarzuca Budrewiczowi posłużenie się insynuacją pod adresem Kapuścińskiego. Przy okazji krytykuje "Katyń" Wajdy jako dzieło "anachroniczne". Ale zaraz dodaje, że Oscar dla tego filmu może "przyczynić się do zainteresowania Zachodu polskim punktem widzenia historii", bo "póki co Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi częściej patrzą z perspektywy rosyjskiej i niemieckiej".
Pelczar pisze też: "O Ryszarda Kapuścińskiego bym się nie martwił. Obroni się sam. Ciekawe czy Wojciech Jagielski też się będzie musiał w V RP tłumaczyć. Zająłbym się bardziej populistyczną demagogią Wojciecha Cejrowskiego, sączoną w folklorystycznym programie w weekendowe przedpołudnia w telewizji publicznej".
W odpowiedzi na komentarz Pelczara, Leszek Budrewicz nadesłał obszerny tekst. Oto on:
Łączy mnie z Tobą, Janku Pelczarze, fascynacja piłką kopaną, reszta dzieli.
W szkolnym wierszu Tuwima o „Strasznych mieszczanach” autor pisał o ludziach, których obraz świata opiera się na oddzielnym postrzeganiu detali: tu dom, tam człowiek, a gdzie indziej jeszcze drzewo. Tuwim nie wiedział, że jednym z czytających tak rzeczywistość okaże się recenzent filmowy Jan Pelczar (tu „recenzent” łączy się z „filmowy”).
Mój tekst o Wajdzie i „Katyniu”, z którym polemizowałeś, wskazywał fakt, że duża część krytyki filmowej, która skopała film w chwili jego pojawienia się na ekranach, nabrała wody w usta po docenieniu go przez Amerykanów.
Z Kapuścińskim związek był taki, że akurat w tym samym czasie celebrowano rocznicę śmierci tego guru polskiego reportażu. Rozumiem Janku, że - jako również dziennikarz serwisowy - zauważyłeś to.
Te dwie osoby i te dwa fakty łączy widoczna gołym okiem okoliczność: Polacy czepiają się siebie wzajemnie do momentu, gdy ktoś osiągnie niekwestionowany sukces za granicą. Po takim sukcesie zostaje się świętym, o którym nie wolno nic złego powiedzieć (wyjątkiem jest może Lech Wałęsa, ale ten długo i konsekwentnie na tę wyjatkowość pracował).
Co do archaiczności Wajdy: Spielberg kręci filmy czarno–białe, ostatni wielki sukces międzynarodowy kina rumuńskiego przyniósł film nakręcony tak, jak kręcone było polskie kino lat 70., wyrobiona publiczność „wali” i na nowoczesny „Trainspotting”, i na tradycyjny „Dym”. A wolne tempo, dialog, nie jest tylko domeną Wima Wendersa, który zapatrzył się w Antonioniego.
Co do nominacji do Oscara [za film nieanglojęzyczny - Pelczar uważa, że tę nagrodę "bardzo rzadko dostają produkcje naprawdę dobre" - ŁM], to nie wiem, czy można coś artystycznie zarzucić większości tych filmów, od „Noża w wodzie” Polańskiego zaczynając.
Teraz jeszcze o podróżnikach.
Cejrowski jest utalentowanym reporterem, choć politycznym idiotą o skrajnie prawicowej zaćmie. Jagielski z niczego chyba nie będzie się musiał tłumaczyć, bo - o ile mi wiadomo - przynajmniej na razie nie dał ku temu powodu.
Jeszcze o Kapuścińskim. Piszę ważąc słowa, bo on nie żyje.
Ten genialny stylista, który świetnie opisywał polską rzeczywistość, choćby w "Buszu po polsku”, był w swoich późniejszych reportażach ze świata wybitnym „picerem”. Trzeba zresztą powiedzieć, że zdarzyło się to samemu Melchiorowi Wańkowiczowi, do czego ten się przyznawał.
W „Cesarzu” – choć to już literatura – są sformułowania, których nie ma w języku amharskim. W opisach Afryki autor „Hebanu” używa nazw nie istniejących plemion. Pisze też o plantacjach kauczuku w Sudanie, kraju w którym nigdy nie uprawiano kauczuku.
O tych i innych konfabulacjach afrykańskich Kapuścińskiego szeroko pisał mieszkający 10 lat w Afryce brytyjski etnolog na łamach „Times Litterary Supplement”. Nie byłem nigdy w Afryce, ale idąc śladem wspomnianej recenzji sprawdziłem po kolei wszystkie jej tezy i po artykule przyznającym rację Brytyjczykowi nie ukazało się ani jedno sprostowanie.
Kult Kapuścińskiego na świecie, przynoszący mu w Polsce pozycję nienaruszalnego posągu, wynika nie tylko z jego niezwykłego sposobu pisania (tu jest naprawdę geniuszem), ale też z poprawności politycznej jego tekstów. Nigdy – chociaż należał do doradców „Solidarności” w 1981 r. – nie rozstał się ze swoimi młodzieńczymi fascynacjami komunizmem i terroryzmem.
„Cesarz” był odczytywany pod koniec lat 70. jako satyra na Gierka. Ale tak naprawdę był apoteozą młodych oficerów, którzy obalili cesarza Hajle Sellasje, a których przywódca, Mengistu Hajle Mariam, okazał się afrykańskim Pol Potem, do czego Kapuściński nigdy się nie odniósł. Ten autor najsłabszego bodaj z napisanych reportaży ze strajku w 1980 r. w Gdańsku nigdy nie zakwestionował wielkości innych „Hajle Mariamów” opisywanych m.in. w takich tekstach jak „Dlaczego zginął Karl von Spreti” i „Pierwszy strzał za Mozambik”.
Dziennikarka wrocławskiej „Gazety Wyborczej” Magda Podsiadły, która wychowała się w Afryce uważa, że Kapuściński świetnie rozumie Czarny Kontynent. Kiedy czyta się dziś jego „Jeszcze dzień życia” - reportaż z wojny w Angoli - jasne jest, że był za Związkiem Sowieckim, Kubą (przysłała do Angoli dużo wojska, żeby wspomóc komunistyczny rząd walczący z antykomunistyczną, choć raczej plemienną partyzantką) i komunizmem. Kiedy po zwycięstwie w Angoli Kubańczycy dokonali inwazji na Zair, ten zaś został obroniony wspólnie przez siły międzynarodowe (w których składzie marokańscy spadochroniarze współpracowali z izraelskim wywiadem) - Kapuścińskiego tam nie było.
I zbywał pytania o wnioski płynące z tego, że jego bohaterowie, wcielając w życie swoje idee doprowadzali swoje kraje do moralnej i gospodarczej degrengolady.
Ale zapytany w jednym z ostatnich wywiadów o swój warsztat przyznał, że… nie notuje. Że ważne jest dla niego ogólne wrażenie, które odnosi.
Kiedy „Telewizyjne Wiadomości Literackie” spytały go o - oczywiste przecież dla peerelowskiego dziennikarza PAP - obowiązki wobec ówczesnych służb specjalnych, wstał i uciekł przed odpowiedzią w czasie nagrania.
Czy rzeczywiście płacąc za możliwość wyjazdu raportami dla służb specjalnych PRL, na przykład opisując upodobania seksualne znajomej francuskiej dziennikarki - nikomu nie szkodził (jak mówią dziś ludzie mu bliscy)?
Może kiedyś warto o tym też porozmawiać, tym bardziej, że Kapuściński - i tu się zgadzam z Tobą, Janku - i tak się obroni.
A dlaczego? Jedną z przyczyn usiłowałem wskazać w moim poprzednim tekście.