Porażka koszykarzy Śląska w drugim finale ekstraklasy
fot. wks-slask.eu
ROZMOWY POMECZOWE:
ŁUKASZ KOLENDA:
ROBERT SKIBNIEWSKI:
Po historycznym wtorkowym meczu, kiedy Śląsk zagrał w finałach po 18 latach oczekiwania, a Legia w ogóle pierwszy raz w finale play-off, w czwartek obie ekipy zmierzył się nie w kultowej Hali Stulecia, ale w połowie mniejszej Hali Orbita. Na trybunach mogło zasiąść trzy tysiące kibiców, tyle było i stworzyli podobnie gorącą atmosferę jak dwa dni wcześniej. Kolejna różnica polegała na tym, że w zespole gości zabrakło kontuzjowanego w pierwszym meczu Grzegorza Kulki. Rozgrzewał się za to przed meczem Adam Kemp, który z powodu urazu oczodołu nie mógł wystąpić w pierwszym pojedynku. W drugim też nie zagrał i nerwowo obserwował wydarzenia na boisku.
Później było już podobnie jak w pierwszym meczu – Śląsk bardzo mocno wszedł w mecz, zdominował rywala i szybko uzyskał przewagę. Legii praktycznie nic nie wychodziło. Nawet wówczas, kiedy Łukasz Koszarek znalazł się sam przy koszu i wydawało się, że musi zdobyć punkty, efektownie zdołał go jeszcze zablokować Aleksander Dziewa. Przy stanie 11:2 Jakubowi Sadowskiemu sędziowie odgwizdali niesportowe zagranie i Śląsk zdobył kolejne cztery punkty. Trener Wojciech Kamiński o czas poprosił przy stanie 21:7 i dało to efekt, bo przyjezdni zdołali przeprowadzić akcję i skończyć pierwszą kwartę z dwucyfrową zdobyczą punktową (21:10).
Podobnie jak w pierwszym meczu, w drugiej odsłonie meczu Legia zaczęła odrabiać straty. Ciężar gry na siebie wziął Robert Johnson, z którego upilnowaniem wrocławianie mieli duże problemy i szybko zrobiło się już tylko 28:23. Chwilę później po kolejnej indywidualnej akcji ponownie trafił Johnson, ale od stanu 30:25 Kosynierzy zdobyli sześć punktów i ponownie mieli solidną przewagę bezpieczną (36:25).Kiedy wydawało się, że Śląsk ponownie przejmie inicjatywę, Legia odblokowała zza linii 6,75 m. W ostatnich dwóch minutach drugiej kwarty na trzy próby wszystkie były skuteczne i przed drugą połową na tablicy widniał wynik 41:38.
Po wznowieniu gry przyjezdni kontynuowali świetną serię rzutów za trzy i po tym jak trafił Raymond Cowels wyszli na prowadzenie 47:43. Była to trzecia „trójka” w przeciągu półtorej minuty i trener Andrej Urlep poprosił o czas. Przerwa nic nie zmieniła, bo za chwilę z dystansu trafił Jure Skific (43:50).
Śląsk zdołał odrobić straty (52:52), ale od stanu 55:55 wrocławianie stanęli. Do końca tej części spotkania pozostawało ponad trzy i pół minuty i w tym okresie zdobyli tylko trzy oczka. Legia natomiast cierpliwie rozgrywała swoje ataki i na ostatnie dziesięć minut wychodziła prowadząc 68:58.
To nie był jednak koniec emocji, bo po trzech minutach czwartej kwarty było już tylko 67:70. Podobnie jak w pierwszym meczu, w hali był nieprawdopodobny tumult i emocje znowu rosły wraz z upływającym czasem. Od stanu 72:72 niewiele osób już siedziało.
Na niewiele ponad półtorej minuty przed końcem było 81:81. Wówczas losy spotkania w swoje ręce wziął Robert Johnson. Po indywidualnych akcjach trafił dwa razy i to był decydujący moment spotkania. Dla Śląska nie trafił w tym okresie Travis Trice oraz Kodi Justice i gospodarze nie zdołali już odrobić strat. Taki wynik oznacza, że rywalizacja na pewno wróci jeszcze do Wrocławia. Najpierw jednak emocje w Warszawie – 22 i 24 maja.
Śląsk Wrocław – Legia Warszawa 85:88 (21:10, 20:28, 17:30, 27:20)
Śląsk Wrocław: Travis Trice 31, Kodi Justice 14, Aleksander Dziewa 11, Kerem Kanter 11, Ivan Ramljak 7, D’mitrik Trice 5, Łukasz Kolenda 3, Szymon Tomczak 3.
Legia Warszawa: Muhammad-Ali Abdur-Rahkman 27, Robert Johnson 18, Raymond Cowels III 16, Grzegorz Kamiński 12, Jure Skific 8, Jakub Sadowski 4, Łukasz Koszarek 3, Dariusz Wyka 0.