Co było najlepsze na Nowych Horyzontach 2024? Kiedy ponownie będzie można zobaczyć hity festiwalu?
zdj. mat.prasowe
Przed Nowymi Horyzontami polecałem na podium „The Outrun”, „Love Lies Bleeding” oraz „Kąpiel diabła” i te tytuły wciąż należą do moich ulubionych. Po raz pierwszy od lat to nie z Cannes, a z Berlina dotarły do Wrocławia najciekawsze filmy. Koronnym przykładem kolejny wspaniały film Radu Jude: „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata”.
1. Wszystko, czym jesteś („Alle die Du bist”), reż. Michael Fetter Nathansky
Nie dość, że największe odkrycie, zaskoczenie i najlepszy wrocławski seans, to jeszcze jeden z tych filmów, które od razu chce się pokazać każdemu.
W domu, bo pięknie opowiada o miłości, o tym, jak różnie się nawzajem widzimy i różne sprawujemy funkcje.
W pracy, bo mądrze pokazuje od pierwszej sceny, że kolejna szansa to lepsze rozwiązanie od jej braku, czyli bruku.
W szerszym gronie, by rozciągnąć ten sens na całą społeczność, wykazać grzechy „cancel culture”, a przy okazji skorzystać z jednego z tematów filmu: odchodząc od węgla zdecydowanie zbyt łatwo przechodzimy nad tak zwanym, a przez to odczłowieczanym, kosztem społecznym.
Para bohaterów poznała się w jednym z zakładów Zagłębia Ruhry. Mechatronika i praca w fabryce tylko pozornie są jedynym tłem dla romantycznej historii. „Wszystko, czym jesteś” to komedia antyromantyczna. Gonitwa za najlepszą wersją siebie skrywa się w cieniu akceptacji dla każdej wersji siebie. W miejscu miłosnych perypetii i przygód jest epopeja z utrzymaniem uczucia. Zakochany bez pamięci ustępuje odkochującemu się w rytm retrospektyw.
Wieloletnie zaangażowanie i troska o społeczność czynią z bohaterów dinozaury w świecie intensywnego skakania z miejsca na miejsce i presji na indywidualny rozwój, ale o ich życiu opowiada się atrakcyjnie w formie, odważnie w treści i po prostu ciekawie. Są tu zabiegi, które kojarzymy bardziej z filmami typu „7 uczuć”, ale wprowadzone jak komputer w „Dekalog”, jak aforyzmy w rumuńską nową falę. Wszystkie zagrane przez aktorski odpowiednik Filharmoników Berlińskich. Takich, co to całe życie na scenie, warsztat nienaganny, ale ekranowo pozostają niezgrani, w znaczeniu, że nie są zużyci. Są wiarygodni. Żartujemy, że w Milwaukee zastąpiliby ich w remake’u Benicio del Toro i Rosario Dawson. I zapamiętujemy nazwiska z oryginału: Aenne Schwarz, Carlo Ljubek.
„Wszystko, czym jesteś” nie ma polskiego dystrybutora.
2. Kalak, reż. Isabella Eklöf
Jeden z najtrudniejszych emocjonalnie seansów tegorocznego festiwalu. I jeden z tych, w czasie których nie szczędzimy inwektyw pod adresem głównego bohatera. O ile jednak widzowie filmów, których nie lubię, takich jak „A Different Man” i „Apetyt na więcej”, czy zeszłorocznego „Czerwonego nieba”, mogą się po seansie w tej antypatii dalej utwierdzać, to już historia z filmu „Kalak” przedstawia tak różne oblicza i niuanse, że łatwiej o empatię. Chociaż o aplauz wciąż prosi się riposta jednej z kochanek głównego bohatera. Na jego płaczliwe wyznanie, dotyczące bolesnego sekretu, rzekomo nigdy wcześniej nie czynione, odpowiada brutalnym sprowadzaniem na ziemię. Ona też zna smak traumy, a teraz musi iść do pracy. Reakcja okazuje się zdrowa, bo „Kalak” to ballada o sposobach wykorzystywania się nawzajem. A w międzyczasie także o metodach na wyniszczanie samego siebie. Wybitna jest scena dialogowa z lekarzem. Traktuje o tym, że na wszystko znajdzie się tabletka. Komediowy przebłysk udowadnia, że nawet częsty w kinie motyw uzależnienia wciąż można wprowadzić w sposób świeży i budzący osłupienie. Nawet jeśli zna się podobne przypadki, legendy i traumy.
„Kalak” nie ma polskiego dystrybutora
3. Płynąc do domu („Swimming Home”), reż. Justin Anderson
Gdybym miał wybrać najlepszy spośród najbardziej nowohoryzontowych filmów tegorocznej odsłony, bez wahania postawiłbym na adaptację powieści, którą napisała Deborah Levy. Justin Anderson wiele treści i sensów pozmieniał, ale duch dalej skryty jest w nagim ciele, które unosi się w basenie, gdy do pewnej nadmorskiej posiadłości wracają jej wakacyjni gospodarze. Alegoria, budowana przez Andersona podczas zmysłowego seansu, staje się coraz bardziej czytelna z każdą sceną, ale mocy jej to nie odbiera. Gęsto robi się od metafor. W odgadywanie ich sensów można bawić się dłużej. Umykają jak kraby, wylegują się na skałach jak naturyści, a bohaterowie prowadzą naładowane podtekstami rozmowy. Fenomenalna Ariane Labed wyróżnia się na tle ciekawie urozmaiconej obsady (Mackenzie Davies, Nadine Labaki, Christopher Abbott).
„Płynąc do domu” nie ma polskiego dystrybutora.
4. Emilia Pérez, reż. Jacques Audiard
Najbardziej porywający seans festiwalu. Dla wielbicieli kina jako spektaklu, filmów niemal totalnych. Fabularnie klasyczne motywy kina gangsterskiego, ale męski świat wyparty przez kobiecy i trans. Formalnie, musical wirtuozersko poprowadzony, zrealizowany i zagrany. A z biegiem seansu wręcz opera. Od początku do końca zjawiskowa baśń. Połączenia są imponująco płynne. Zoe Saldana w kreacji, która wzbudzi aplauz jednocześnie u widowni blockbusterów i miłośników kina artystycznego. Cały film żongluje gatunkami i gra z oczekiwaniami widzów, pobudza, bawi, wzrusza. W kolejnych dniach po seansie wspomnienie nieco blednie, ale organizm pozostaje otwarty na kolejne dawki kinowego doświadczenia. Jeśli miałbym zgadywać która z festiwalowych premier sprawi, że największy odsetek widzów powróci do kina na jej następne seanse, stawiałbym, że najwyższy procent stanowić będą po tegorocznym festiwalu wielbiciele „Emilii Pérez”, słusznie nagrodzonej w Cannes za zbiorową kreację kobiecą.
„Emilię Pérez” wprowadzi do polskich kin Gutek Film.
5. Rodzaje życzliwości („Kind of Kindness”), reż. Yorgos Lanthimos
Mistrz Lanthimos trzyma formę. W trzech nowelach, których tytuły śmieszyły obecnych na sali radiowców, odsłania równie zabawną, co przerażającą, naturę kontroli w relacji. Wszechwładny szef, paranoiczny mąż i opętani wiarą w sektę - tacy są bohaterowie historyjek pełnych absurdu, mitologicznych metafor i aluzji do biblijnych przypowieści. Wizualne niespodzianki w poetyce klipów z mediów społecznościowych nie są tak wycyzelowane jak wizualna strona „Biednych istot”, ale trafiają w punkt. W Cannes nagrodzono najbardziej różnorodne kreacje Jessego Plemonsa, ale powracający w kolejnych rozdziałach Emma Stone Margaret Qualey i Willem Dafoe także zasługują na owacje.
„Rodzaje życzliwości” wprowadzi do polskich kin Disney. Premiera 6 września.
6. Tatami, reż. Guy Nattiv, Zar Amir Ebrahimi
Za trwającymi igrzyskami olimpijskimi mogą kryć się kolejne takie historie. Oto iranska judoczka znajduje się w potrzasku. Na olimpijski tatami chce zdobyć złoto, ale rządzący krajem reżim naciska, by się wycofała z zawodów. Na drodze do finału czeka spotkanie z reprezentantką Izraela. „Tatami” nakręcony jest jak emocjonujący czarno-biały dokument zza kulis. Na Horyzontach był filmem najmocniej wbijającym w fotel i trzymającym w napięciu. Historię oparta na licznych przypadkach z wielu dyscyplin, ale to fikcja. Skomponowali ją po mistrzowsku, w duecie reżyserskim, autor znany ze „Skin” i aktorka-autorka znana z „Holy Spider”.
„Tatami” wprowadzi do polskich kin Forum Film. Premiera 16 sierpnia.
7. Zła nie ma („Aku wa sonzai shinai”), reż. Ryûsuke Hamaguchi
Skupiony na detalu reżyser opowiada o swoich bohaterach przez pryzmat prostych czynności, ale potrafi przy tym ukazać ich skomplikowaną naturę. Historię można opisać nowomową: o gentryfikacji na japońskiej prowincji przez pryzmat inwestycyjnego slowhopu. Treść samego filmu zdecydowanie mocniej wchodzi pod skórę. Współczesny brak skupienia części bohaterów kontrastuje z ich aspiracjami. Chcą zbliżać się do natury, ale same ich motywacje są oparte na tym, jak bardzo jej nie rozumieją. Główny bohater przypomina zaś swoimi wyborami, choć stylistycznie jest odległy, Janinę Duszejko, jedną z bohaterek Olgi Tokarczuk. Ekranowy konflikt zmierza do finału. A dawno już nie miałem takiej niezgody na zakończenie wybrane przez twórcę.
„Zła nie ma” wprowadzi do polskich kin Gutek Film.
8. Wytłumaczenie wszystkiego („Magyarázat mindenre”) reż. Gabor Reisz
Znów można było zaufać jurorom. Grand Prix otrzymał najlepszy film konkursu. Jednocześnie czuły dla bohaterów i obnażający ich słabości. I przez swoją soczewkę traktujący podobnie nas, wszak społeczeństwo polskie znajduje w sobie wiele podobieństw do węgierskiego. Formalnie Gabor Reisz nie odstępuje mistrzom rumuńskiej nowej fali, których kino także zasługiwało na Nowych Horyzontach na wyróżnienie. Całe szczęście najnowsze arcydzieła Puiu, Jude i innych wkrótce trafią na ekrany, podobnie jak nagrodzony we Wrocławiu dramat, który można nazwać historią zaciętego egzaminu dojrzałości.
„Wytłumaczenie wszystkiego” wprowadzi do polskich kin Aurora Films. Premiera 13 września.
9.-10. Armand, reż. Halfdan Ullmann Tøndel; Jutro o świcie („Ljósbrot”), reż. Rúnar Rúnarsson
Jednym z motywów tegorocznego festiwalu była żałoba. Bohaterowie wielu filmów albo właśnie kogoś stracili albo wciąż nie mogli się po stracie pozbierać. Pierwsze skrzypce mogła dla wielu wieść, i słusznie, nagrodzona w Berlinie „Symfonia o umieraniu”. Ja wybrałem dwa filmy ze Skandynawii. Na dłużej zapamiętam „Jutro o świcie” z przepiękna lekcją latania i przybierającym nieoczekiwany obrót spotkaniem kochanki zmarłego z jej partnerką. U Runarrsona zabrakło jednak tak genialnej kreacji, jaką w „Armandzie” serwuje Renee Reisvee. Scena śmiechu przejdzie do historii kina. Jej parsknięcia są równie zaraźliwe co chichot Amadeusza z filmu Formana. Pozostaje pytanie, czy to niepohamowana reakcja, czy wykalkulowana kreacja? Tøndel pozostawia nas bez wyraźnych odpowiedzi. Historia jednego szkolnego zebrania wypełniona jest osobliwymi portretami i jak złoto służy interpretacjom i dyskusjom.
„Armanda” wprowadzi do polskich kin Best Film. Premiera 11 października.
„Jutro o świcie” wprowadzi do polskich kin Aurora Films. Premiera
Wspaniale można się też było bawić i wzruszać na takich filmach jak „Drugi akt”, „Kneecap”, „Mizerykordia”, „Surfer” „Substancja”.
Śmiech to zdrowie, a na Nowych Horyzontach dawno nie był serwowany całymi beczkami i w bardzo mądrych kontekstach. „Surfer” to przebojowe kino z kolejną brawurową rolą Nicolasa Cage’a, barwnie opowiedziane soczystymi zdjęciami Radosława Ładczuka, mieniące się od paradnego thrillera do ostrej satyry. Będzie idealne na męskie wypady, kręgi i inne integracje. „Drugi akt” to komedia meta w czasach dyktatu META. I najlepszy z trzech filmów Quentina Dupieux pokazywanych na festiwalu. Świetnie zagrana perełka nie tylko dla fanów serialu o agentach aktorów, przekierowująca uwagę na samych aktorów. I jak sama seria podatna na wyobrażenia o innych wersjach narodowych. Tylko irlandzki może być „Kneecap”, szalona, oparta na faktach komedia muzyczna o hip-hopowym składzie, który sięga po ojczystą mowę, wypieraną przez angielski. Czy komedia o raperach ze Śląska mogłaby się zaczynać od żartów z kopalni Wujek? Nie mogłaby. A „Kneecap” zaczyna się od dowcipów z bomb, wybuchających w Belfaście. Żeby wygrywać nagrody publiczności na największych festiwalach i przebojem szturmować kina, najpierw trzeba nabrać dystansu. Zabrakło go trochę twórcom „Substancji”, która przypomina kolejne zwrotki tej samej opowieści. Odkąd nabierze rytmu wiemy, jak będzie brzmiała do samego końca. A im bliżej finału, tym trudniej się ten body horror ogląda. Efekty i przeszywający dźwięk robią wrażenie, podobnie jak Demi Moore i Margaret Qualley. „Substancja” przypominała mi nową wersję „Ze śmiercią jej do twarzy”. „Mizerykordia” zaś przypomina jedynie poprzednie filmy Alaina Guiraudie, który trzyma formę lepiej niż Bruno Dumont. Od intymnych relacji przechodzi do absurdu, łączy techniki fredrowskie i dardennowskie, a efekt pozwala przekłuć niejeden balon. Po „Mizerykordii” nie przyszłoby chyba nikomu do głowy protestować na widoki z otwarcia igrzysk.