SYN SZAWŁA ******
fot. YouTube
„Syn Szawla" wgniótł mnie w fotel i wciągnął do piekła. Od pierwszej sceny. Do ostatniego kadru trzymał pod lufą karabinu. Debiut fabularny Laszlo Nemesa to jeden z filmów o największej mocy oddziaływania. Wywołał wszelkie reakcje obronne organizmu, nie pozwolił wysiedzieć spokojnie ani sekundy. W szkołach uczono nas (i uczą nadal) o „piekle Auschwitz". Po ponad 70 latach ktoś pokazał, nie opowiedział, po prostu pokazał, na czym polegało, jakie reakcje wyzwalało, przebywanie w tym piekle. Jest rok 1944, obserwujemy przy pracy Sonderkomando – więźniów obozów, których egzekucję odroczono, by pracowali. Sprzątają w komorach gazowych, kopią masowe groby, segregują przywożone pociągami tłumy, przekonują, że prowadzą pod prysznic, potem strzygą, palą, grabią. Skazani na przeżycie w miejscu, które oznaczało śmierć. Widzieli to, co niewyobrażalne. Kamera tego nie pokazuje, z tym większą mocą oddziałuje film.
Jak to z genialnymi pomysłami bywa, „Syn Szawła" opiera się na prostym założeniu. Zrealizowanym bezkompromisowo. Przeżywamy Auschwitz za pośrednictwem jednej osoby, ale nie w pierwszej perspektywie. Pozorny realizm komputerowej strzelanki odpada, kamera odwraca się w stronę bohatera. Niemal cały czas patrzymy Szawłowi w oczy. Po jego reakcjach zgadujemy, co dokładnie wydarzyło się obok. Inne postaci pozostają nieostrym tłem, chyba że są w bardzo bliskim kontakcie z głównym bohaterem. Tło nie jest umowne, jak w wielu filmowych eksperymentach, to wiarygodne, oparte na głębokich źródłach historycznych odwzorowanie. Rekonstrukcja zarejestrowana na planie filmowym. Nemes zachował się jak pierwszorzędny reporter: zgromadził dokumentację tematu, a potem skoncentrował się na postaci. Do współpracy zaprosił głównie teatralnych aktorów z różnych krajów, z różnymi doświadczeniami i refleksjami dorastania w cieniu Zagłady, czy bezpośrednio Oświęcimia – jak w przypadku Marcina Czarnika, który na planie służył wiedzą, niczym konsultant ds. historii. Na ekranie w większości scen widać tylko odtwórcę głównej roli. Dawnego wokalistę podziemnej kapeli, studenta polonistyki, wyznawcę chasydzkiego judaizmu, przekonwertowanego po wizycie w Muzeum Auschwitz, poetę z Bronksu, aktora z serialu sprzed ćwierćwiecza, po raz pierwszy występującego w kinie Gezę Rohriga.
Posłuchaj rozmowy z Marcinem Czarnikiem
Rohrig idzie krok w krok za reżyserem. Porzuca całe swoje doświadczenie, ale o nim nie zapomina. Przepuszcza swoje życiowe mądrości jedynie przez oczy Szawła, poza tym jego bohater pozostaje przezroczysty. Jeśli moglibyśmy mówić o holocaustowym everymanie, to mamy go na ekranie w filmie Nemesa. „Syn Szawła" prowadzi widza przez sytuację z jednej strony typową dla nazistowskiej machiny śmierci, z drugiej wstrząsającą, bo tak nieludzko okrutną i bezwzględną dla każdego człowieka. Zadajemy sobie tylko jedno pytanie: dlaczego Żyd, który sprząta po kolejnych transportach w komorach gazowych pragnie nagle sprawiedliwości dla jednej z ofiar. Czy motywacje, które podaje swoim sąsiadom i towarzyszom – w zbrodni i ofierze – są prawdziwe. Stopień naszej wiary, bądź niewiary, w los Szawła będzie wyznacznikiem dla nas samych, da nam do myślenia już po seansie. To także film o tym, na co pozwalamy, ograniczając swoją rolę do obserwacji i biernego uczestnictwa.
Debiut Laszlo Nemesa w mądry sposób traktuje historię, której nie trzeba dokładać dramaturgicznych elementów, budować wokół niej podziałów, wyposażać bohaterów w wykreowane cechy. Najważniejszy jest temat, o którym nigdy wcześniej nie opowiedziano w kinie w tak czysty sposób. Być może, poza Grand Prix w Cannes, Złotym Globem i spodziewanym Oscarem, niewiele z tego, że się to już stało, wyniknie. Zdaniem Gezy Rohriga „ludzie nie nauczyli się niczego z doświadczenia Auschwitz". Okrucieństwo, które tam zaszczepiono funkcjonuje do dzisiaj. Są miejsca na świecie o podobnym braku bezpieczeństwa, poczuciu chaosu i opuszczenia, jakie towarzyszyło Żydom w czasie Zagłady. Co jakiś czas wypływa kolejny „syn Szawła". Ilu jeszcze Szawłów?