Lato ******
W kinie trwa sezon z bohaterami mądrymi emocjonalnie. Po ojcach z „Call Me By Your Name” oraz „Lady Bird” przychodzi czas matki, żony i kochanki z „Lata”. Natasza w pełnej niuansów, pokrewnej do ról z „Zimnej wojny” Pawlikowskiego, kreacji Iriny Starszenbaum to partnerka Majka, lidera podziemnej sceny muzycznej Leningradu. Roman Bilyk w tej roli przypomina nieco Muńka Staszczyka, a nieco największe legendy światowego rocka. W orbicie Nataszy i Majka zacznie kręcić się Wiktor, początkujący i bardzo utalentowany. Przyciągający uwagę także za sprawą dobrze obsadzonego aktora – Teo Yoo. Po kilkunastu minutach „Lata” możemy spodziewać się klasycznej love story z muzyką w tle, pełnej zdrad, awantur i połamanych gitar. I niczego takiego nie dostajemy. Kamera nieustannie płynie wśród bohaterów – śpiewają, komponują, dyskutują, a jeśli kłócą się, to tak, by nie stać się nadmiernym przedmiotem zainteresowania otoczenia. W czasach przeludnionych mieszkań i tłumionych uczuć nie trzeba dodawać dramaturgii na papierze, by wydobyć dramat z głównych bohaterów. Dlatego „Lato”, skupione na obrazie i muzyce, nie potrzebuje protez scenariuszowych, które pamiętamy na przykład z „Wszystko, co kocham”. Nie ma zadań z szekspirowskiego dramatu, nie nazywa się widzowi tego, co widzi na ekranie. Narrację mają wypełniać rozmowy o uczuciach i o paradoksie sytuacji, w której są uwiązani bohaterowie.
Zdaję sobie sprawę, że „Lato” Sieriebriennikowa nie jest dziełem idealnym, że można z łatwością sklasyfikować go jako „La La Land” w wersji z ZSRR, że mogą drażnić musicalowe wstawki, które mnie porywały, bo stanowiły refren o tym, że są systemy, miejsca i momenty, gdzie wolność ma się tylko w wyobraźni. Sporo zastrzeżeń mają też pewnie ci, co się na muzyce znają. Ja zaś ulegam tej melodii, nie wnikam, jak wypadałoby zmienić i zaostrzyć opowieść z rodowodem w prawdziwej historii zespołów „Kino” i „Zoopark”.
Na tegorocznych Nowych Horyzontach obejrzałem wiele dobrych filmów, ale tylko z jednego wychodziłem ze śpiewem na ustach. Żałowałem, że za chwilę nie zaczyna się ponowny seans, od razu obejrzałbym „Lato” ponownie. Z radością, choć nie brakuje w filmie Kiryła Sieriebriennikowa scen smutnych. Jest z „Latem” jak z wakacyjną miłością: nie musi być najlepsza, najmądrzej przeprowadzona i niesamowicie oryginalna. Ważne, że trafia w czuły punkt, dobrze się z nią czujemy i mamy dobre wspomnienia na pozostałe pory roku. Jako musical film Kiryła Sieriebriennikowa mnie bawił, jako love story wzruszał, jako film o potrzebie wolności pozostawał aktualny. Żaden system nie tworzy dobrych warunków do twórczego rozwoju i warto zewsząd czerpać siłę do nieustannej walki o swoją artystyczną przestrzeń - to także pokazuje film Sieriebriennikowa.
Widać też w "Lecie" przyciągającą moc mitu romantycznej miłości – może spełni się chociaż bohaterom w kinie. A jeśli nie, to może zadziała, jak będą się z klasą odnajdywać w pięknie niespełnienia? W „Lecie” zadziałało.