Wieża. Jasny dzień ******
WIEŻA. JASNY DZIEŃ ******
Odważny film: przypomina, że twórca może być demiurgiem, magiem. Bystrzyca Kłodzka i okolice stają się krainą czarów. Warto poddać się urokowi „Wieży. Jasnego dnia”.
Główna bohaterka, Mula, pragnie kontrolować, zbudować. Mieć dom, rodzinę, wspólne przeżycie podczas komunii córki. Wytycza granice swojej siostrze, Kai, która wraca po siedmiu latach nieobecności. Najważniejsza zasada: nie zdradzać małej Ninie, czyją tak naprawdę jest córką. Z samym filmem jest podobnie: przeżyciami widza rządzić ma jedna reguła: nie zdradzamy do samego końca, w czyje ślady idą autorzy. W jednej z kluczowych scen Mula obdarza córkę wolną wolą, daje jej wybór. Widz również zyskuje autonomię: może odbierać film na jakimikolwiek z wielu poziomów. I nie ma sensu pakować go do szufladki z nazwiskiem innego reżysera, bo pierwszy film wrocławskiej autorki jest na wskroś oryginalny – poukładany niczym kalejdoskop.
Jagoda Szelc w swoim pełnometrażowym debiucie ujawniła nie tyle talent, co geniusz. Zdolność do stworzenia nie tylko przenikliwego filmu, ale wieloznacznego dzieła sztuki. Tak mocne, tak dojrzałe pierwsze filmy nie zdarzają się często. Prawie pół wieku temu Krzysztof Zanussi debiutował filmem „Struktura kryształu”. Jagoda Szelc wnika w „Wieży” we wnętrze kryształu. Rozszczepia światy. To przesunięcie w języku filmowym bywa nabudowane powtórzeniem dialogu, podwójną obserwacją niektórych scen, nielinearnym montażem. Różne punkty widzenia zostają dopuszczone jako równoprawne. Szelc daje widzowi wolność interpretacji, ale porusza się w precyzyjnie zaprojektowanym krajobrazie. Bohaterowie nie są fragmentami oderwanego od rzeczywistości eksperymentu formalnego, zostali mocno zakorzenieni w swoich wzajemnych relacjach i w znajomym nam społeczeństwie.
Ucieczka na wieś nie dała automatycznego rozwiązania mieszczańskich problemów. Była roszadą – pola się zmieniają, ale wieża pozostaje ograniczona. Drogę Kai z miasta na wieś obserwujemy, z lotu ptaka, jak jazdę rodziny Torrance’ów do hotelu w „Lśnieniu” Kubricka. I do końca pozostaniemy pod wpływem narastającej grozy sytuacji: mamy wrażenie, że stanie się coś nadzwyczajnego lub złego, że jesteśmy w przededniu apokalipsy bądź odnowy: siostra, która przyjeżdża jest tricksterem, przecherą, burzy zastany porządek. W skali makro są do tego powody: instytucje przestały spełniać role do których zostały powołane. Kredyty odwracają sensy życia, Kościół drąży puste rytuały, zwierzęta są uprzedmiotowione, flaki przewalają się przez telewizyjne paski, w homogenicznym krajobrazie pojedynczy uchodźca wygląda jak uciekinier z szopki. Każda rodzina ma swojego pana Waldka, którzy przyjedzie i naprawi. I panią Wandę, która przyjdzie i ogarnie. W skali mikro powody też się znajdą: metafizyczne doświadczenia się przydają. Można wyjść wolności na spotkanie, trzeba tylko dojrzeć i dostrzec. Uspokoić swój rytm, tak jak w trakcie seansu uspokaja się rytm montażu – od rwanego, przerywającego sceny i dialogi, do płynnego, pozwalającego wybrzmieć, popłynąć. Wypić nalewkę jako eliksir, truciznę, wymazać się, wyjść naprzeciw zakończeniu. Zwierzęta zapadają w letarg i budzą się z zimowego snu. Ludzie muszą sami znaleźć sobie momenty wyłączenia i przebudzenia.
W Gdyni, gdzie „Wieża…” miała swoją światową premierę, szefem Rady Programowej Festiwalu jest Wojciech Marczewski. Film Jagody Szelc można opowiedzieć, grając z tytułami jego filmów – napięcie budowane uderzeniami dźwięków, muzyki, wywołuje taki efekt, niczym noc w leśnej chacie pośrodku szalejącego żywiołu. To Dreszcze. W grze z konwencją gatunkową oraz w finałowej wolcie, która zrywa z budowaniem thrillera, horroru lub obyczajowej historii rodzinnej, autorka powołuje do życia Zmory. Uciekać nie trzeba, można zaakceptować istnienie tajemnicy, nie demolować, nie burzyć w celu wyjaśnienia zagadki. Pogodzić się z tym, że po drugiej stronie nie ma niczego albo pozwolić każdemu na posiadanie własnej odpowiedzi. Nie zostaniecie dopuszczeni – taki jest sens jedynej w filmie sceny, w której postać świata przedstawionego łamie zasadę czwartej ściany, reaguje na obecność kamery. Nie wychodzi z ekranu, jak w „Ucieczce z kina Wolność”.
Mam nadzieję, że moje luźne skojarzenia z tytułami Marczewskiego będą dobrym omenem. „Wieża. Jasny dzień” zasługuje na to, by wyjechać z Gdyni z nagrodami. Dla Jagody Szelc za debiut lub po prostu za reżyserię. To dzięki jej szamańskim zdolnościom w „Wieży..” niemożliwe staje się możliwe. Zachowujemy kontrolę i wolność jednocześnie. – Są wedy, które uwalniają i wedy, które uwalniają od wed, które uwalniają – mówiła po pokazie prasowym w Gdyni Jagoda Szelc. Mówienie to jedno, reżysera – jak lubi o sobie mówić Jagoda – pokazała to na ekranie.
Trzymam też kciuki za inną nagrodę w Gdyni dla „Wieży”. Za debiut aktorski – dla całego zespołu. Chemia między aktorami jest główną składową sukcesu całości. Anna Krotoska jako Mula jest rzeczowa, poukładana, ale pod spodem aż tętni, buzuje, oddaje te stany w sposób subtelny, naturalny. Małgorzata Szczerbowska w roli Kai buduje postać rzeczywistą i wiarygodną, ale jednocześnie niepokojącą i metaforyczną. Jest zjawiskiem. Złapany między żywiołami reprezentowanymi przez siostry Michał, mąż Muli, może stać się reprezentantem widza, człowiekiem uwikłanym w walkę sprzeczności. Rafałowi Cieluchowi udała się trudna sztuka: zagrał archetyp męża idealnego bez stworzenia postaci ciepłej, miłej, obłej. To nie są ciepłe kluski, tu wszystko dochodzi al dente. Mistrzowsko odegrała przemianę Anna Zubrzycki. W punkt poukładani są Dorota i Rafał Kwietniewscy. Ich dzieci – Ida i Igor są iskrami filmu, a Laila Hennessy w roli idącej do komunii Niny, zdaje się wiedzieć więcej i pogłębia niepokój na widowni. Może i słusznie, jeśli wejdzie się w świat, który zaproponowano w filmie „Wieża. Jasny dzień”, jeśli przejrzy się w różnych obrazach, rzucanych przez kryształ, to nic nie będzie już takie samo.