Wyspa psów ******
Malarka Yoko Yamamoto od 40 lat maluje psy, w scenach rodzajowych z ludzkiego życia. Sięga po inspiracje japońskim i europejskim malarstwem. Jej paleta i pomysły znane są na całym świecie. Jestem ciekaw, jak jej prace wpłynęły na Wesa Andersona, który w „Wyspie psów” bierze nas raczej w podróż po swoich wyobrażeniach na temat Japonii, niż po samym rzeczywistym archipelagu. Jako fan Asteriksa i Obeliksa, Wallace’a i Gromita oraz wielu innych pomysłowych historii alternatywnych, bawiłem się świetnie. Nie o Japonię tu chodzi, tak jak w „The Grand Budapest Hotel” nie chodziło tylko o Europę. Świat, w którym wybucha epidemia jest fikcyjny totalnie, ale jako taki stanowi doskonałe zwierciadło. Postępuje też, zapoczątkowana w „Moonrise Kingdom”, trylogia rewolucji. Na odsiecz wygnanemu psu leci 12-letni Atari, przybrany syn złego władcy, burmistrza Kobayashiego. Ląduje na tytułowej Wyspie psów i rozpoczyna poszukiwania.
Olśniewająca i kunsztowna jest druga animacja Wesa Andersona. Wirtuozeria mistrza współczesnego kina widoczna jest niemal w każdym z kadrów, nasyconych po brzegi pomysłami, aluzjami, odniesieniami. Jednocześnie „Wyspa psów” wydaje się produktem wydobytym ze skomplikowanej maszynerii, której wystarczyło zaprogramować recepturę na wykwintne danie z trzech składników: Wes Anderson, psy różnej maści, Japonia i jej bogata kultura. Nie niesie też żadnych zaskoczeń warstwa tematyczna. Zderzenie tradycji z nowoczesnością, demony wiszące nie tyle nad azjatyckim archipelagiem, co nad resztą świata, plastyczna i wizualna różnorodność ras w obrębie jednego gatunku. Chłonąłem przez to „Wyspę psów” jak nową wystawę ulubionego artysty o ustalonej renomie i opisanym stylu. Nie jak przedstawienie wciąż poszukującego twórcy. Wszystkie błyskotliwe, sarkastyczne i erudycyjne rozwiązania wizualne i dialogowe twórcy „Fantastycznego pana Lisa” stały się już klasyką kina. Podczas „Wyspy psów” to z jednej strony cieszy, z drugiej napawa nostalgią. Co ciekawe, podobne odczucia wywołał u mnie w tym roku Paul Thomas Anderson swoją „Nicią widmo”. Czy ulubieni Andersonowie są jeszcze w stanie dokonać odkryć, odważyć się na coś nowego, czy już na zawsze będą poruszać się w obrębie już zbadanych metod, by uświadamiać kolejnym widzom, jak ważne są motywy ich twórczości? U Wesa Andersona powraca rozbita rodzina, próba uformowania nowej, działania w grupie. Poczucie odrzucenia i potrzeba identyfikacji rozrysowane są na planie, który przypomina „Małego księcia”, przygodowe historie z udziałem rozmaicie przeobrażonych bohaterów (pamiętacie animację o psich muszkieterach?) oraz popkulturowy park rozrywki powstały z fascynacji Amerykanina Japonią. Oraz kinowej erudycji – odwołań do filmowej klasyki jest tu równie sporo, co bogactwa skojarzeń kulturowych. Kurosawa, Disney i Miyazaki mogli się spotkać chyba tylko u Andersona.
Dodajcie głęboką barwę dubbingu ulubionych aktorów reżysera, którą obdarzono postaci o ciekawych rodowodach oraz poukładaną na podobieństwo symetrycznie skomponowanych obrazów muzykę Alexandra Desplat, z odniesieniami do Prokofiewa i „Siedmiu samurajów”, a będziecie się mogli domyśleć, że premiera „Wyspy psów” to dopiero początek zgłębiania nowego filmu Wesa Andersona. W świat stworzony w jego wyobraźni zabiorą nas dalej: ścieżka dźwiękowa, kolejna książka poświęcona jego stylowej kolekcji filmowych obrazów oraz materiały dokumentujące pracę nad filmem. Jako materiał do wieloletnich studiów i analiz „Wyspa psów” nie zawodzi, nawet jeśli po wyjściu z pierwszego seansu odczuwa się delikatne uczucie niedosytu, że tym razem zabrakło elementu zaskoczenia i wyjścia poza dotychczasowe ramy. Trzeba jednak oddać, co mistrzowskie: przy rozmachu animacji poklatkowej Andersona, blednie ogrom wielu innych animowanych przebojów ostatnich lat. Ważne, że w swojej stylistyce niczego nie upiększa. Choć jednocześnie to piękno wyzwala. Estetyzowanie jest wszechobecne, ale zdyscyplinowane. Także w rozróżnianiu porządku od dobra.