Avengers: wojna bez granic ******
W swoim gatunku to osiągnięcie wybitne. Trudno mi sobie wyobrazić, by „Wojnie bez granic” jakaś inna produkcja była w stanie odebrać Oscara za najlepsze efekty wizualne. Nie tylko wygenerowanym w komputerach widowiskiem nowa odsłona kinowego serialu Marvela stoi. Wreszcie spotkały się dwa światy: superbohaterów z Ziemi i Strażników Galaktyki. Wspólnie stają do starcia z wszechpotężnym Thanosem. Ogromny złoczyńca, zdolny zniszczyć całe cywilizacje, może stać się władny zagłady, jakiej żaden świat nie widział. Wszystko za sprawą kryształów nieskończoności – każdy obdarza posiadacza pierwotną siłą. Thanos jest bliski zebrania kompletu mocy. Ma niezwykle zręcznych współpracowników. Moim ulubieńcem jest Ebony Maw, taki Voldemort z Zakonu Thanosa. Jego starcia z bohaterami są pierwszorzędne. W ogóle w „Wojnie bez granic” zawodem jest jedynie scena otwarcia. Odkąd akcja wraca do Nowego Jorku i zaczyna przekraczać wszelkie wymiary, nabiera rozpędu, jakiego jeszcze nie było. W tym rajdzie są momenty na chwilę oddechu. Nie do końca ciekawe, gdy to sposobność, by coś wytłumaczyć lub zająć się sentymentami bohaterów. Udane, kiedy dotyczą słownych potyczek, stroszenia piórek, błyskotliwych wycieczek. Kulminacją dobrej formy scenarzystów Marvela jest spotkanie Thora i Star-Lorda.
Bijatyka na dialogi blednie momentalnie, gdy do akcji wkraczają epickie sceny walki. Wyobrażacie sobie bitwę niczym z „Braveheart”, ale rozegraną między stworami z kosmosu i ziemskimi superbohaterami? Sceny akcji w nowych „Avengers” są jak mecze gwiazd NBA, jak montaż najlepszych zagrań z piłkarskich mistrzostw świata, jak zwiastuny wszystkich innych adaptacji komiksów razem wziętych. Pod względem nasycenia międzygalaktycznymi bataliami, „Wojnę bez granic” dzielą lata świetlne także od poprzednich produkcji Marvela. Nie ma też żadnych wiodących postaci, każdy bohater ma swój plan, wymiar i epizod. To złoczyńcy skupiają na sobie większą uwagę. Bracia Russo potrafią, co udowodnili już w dwóch odsłonach „Kapitana Ameryki”, inscenizować epickie mordobicia, które są nie do podrobienia i nie do przeskoczenia. Żonglują wymiarami, możliwościami i przekroczeniami. Kiedy dają przestrzeń Joshowi Brolinowi, wcielającemu się pod komputerowym kostiumem w Thanosa, powracającej w podobnej zbroi do Gomorry Zoi Saldanie oraz Chrisowi Hemsworthowi, mamy do czynienia nawet z psychologizującą fabułą o poddawaniu się sile przeznaczenia. Wszystko musi jednak ustąpić pola ujęciom batalistycznym. W takiej skali tego jeszcze nie sprzedawano: zmieniają się punkty widzenia, ogrom przestrzeni sąsiaduje z subiektywnym spojrzeniem, wirtuozeria operatorska miesza się z perfekcją montażu. Wszystko ma na celu pokazanie, jak nasi ulubieńcy toczą beznadziejną walkę, z poświęceniem i nadzieją wygrania każdej bitwy.
Finał zapierającego dech starcia będzie tak zaskakujący i ciekawy, że nawet jego poetyckość na granicy ogromnego kiczu potraktujemy jako coś ekscytującego i fantastycznego. Widzowi „Wojny bez granic” pozostaje jedno: wyczekiwanie ciągu dalszego.