The Florida Project ******
Sześcioletnia Moonee mieszka z mamą, młodziutką Halley, w motelu na obrzeżach Disney World, w Kissimmee na Florydzie. Park rozrywki – mekkę turystów z całego świata – wznoszono pod kryptonimem „The Florida Project”. Robocza nazwa stała się tytułem nowego filmu Seana Bakera, najzdolniejszego partyzanta współczesnego kina. Autor żywiołowej „Mandarynki” – transseksualnej opowieści wigilijnej ze współczesnego Los Angeles – filmu nakręconego w całości smartfonem, tym razem po aparat w komórce sięgnął w jednej sekwencji. Chodzi o nakręcony, bez ubiegania się o pozwolenia, bieg na główny plac Disney World. Cała reszta została zrealizowana na taśmie filmowej z nielicznymi wyjątkami dla cyfry. Wspomniana gonitwa to symboliczna kreacja na obrzeżach ekonomicznego giganta, zbudowanego na sprzedaży marzeń. Bohaterowie Bakera nie są chaplinowskimi trampami i brzdącami we mgle u podnóży fabryki snów. Naiwność zastąpił spryt, łatwowierność – brak złudzeń. Są jednak odporni na cynizm. Moonee w najtrudniejszych sytuacjach pozostaje dobra. Prawdziwa syrenka to nie bajkowa Ariel, a dziewczynka, której kąpiele w wannie są nieprzypadkowe i służą temu, by jej mama mogła zostać sama w ich motelowym pokoju.
Moonee buduje swój świat na miłości i zrozumieniu. Bawi się na marginesie rzeczywistości, która dorosłych może jedynie przerażać. Dorasta w pokoju motelowym, nieopodal atrakcji turystycznej, promowanej jako „najszczęśliwsze miejsce na ziemi”. Dla Halley brak tu perspektyw, bieda pozostaje zamkniętym kręgiem, wykluczenie przypomina o sobie każdego dnia, przestępczość ma wiele banalnych twarzy. Odskocznią jest świat balangi, styl z teledysku, kwitną weekendowe imprezy, powoli brak miejsc dla kolejnego tatuażu. Moonee, jej kumpel Scooty i koleżanka Jancey spędzają czas na konkursach plucia, psotach, wyłączaniu prądu w motelu, bieganiu i dziwnych krokach, twerkowaniu i zabawach w pustostanach. Wszystko w pastelowym świecie, wypełniającym obrzeża parku rozrywki. W Polsce podobną historię opowiadamy w szarościach, błocie i morzu wódki. Nasza rzeczywistość to "Cześć Tereska". Barwy z okolic parku rozrywki Disneya zmieniają dekoracje - wzniesione z tandety i plastiku. Fundamenty stawia się pod dyktę. Sean Baker buduje kolorowy, żywy obraz w rzeczywistości pokazywanej zazwyczaj jako przytłaczająca. Mistrzowsko pokazał świat tanio wykreowanej magii. Duża w tym zasługa meksykańskiego autora zdjęć Alexisa Zabe
(operator „Cichego światła” Carlesa Reygadasa, czy teledysku do „Happy” Pharella Williamsa).
Operator i reżyser perfekcyjnie pokazują swoich bohaterów nie tylko w specyficznym otoczeniu. Niezwykle jak świeżo i wrażliwie udało im się uchwycić sposób widzenia dziecka w scenie, w której łapią ostrość na twarzy bohaterki w scenie śniadania. Sześcioletnia Brooklynn Prince i znaleziona na Instagramie Bria Vinaite to, podobnie jak w przypadku aktorek z „Mandarynki” – amatorki. Baker wydobywa z nich energię naturszczyków do stopnia, w którym mogą rozsadzić ekran. To nie tylko efekt tego, że Brooklynn można jeść łyżkami, a Bria jest efektowna. Dialogi napisane przez reżysera wraz ze scenarzystą Chrisem Bergochem brzmią wiarygodnie, jak kwestie podpatrzone przez twórcę obserwacyjnego dokumentu. Autor „The Florida Project” opowiada się po stronie wolności. Nie antagonizuje swoich bohaterek z oprawcą, czy strażnikiem. Najbardziej dramatyczne sytuacje wydarzą się pomiędzy tymi, którzy mają identyczny status. Menedżerem motelu, dozorcą, jest Bobby, grany przez Willema Dafoe. Pilnuje przestrzegania zasad, kontroluje, ale nie działa przeciwko, negatywnie. Jest w jego relacjach z otoczeniem sporo miłości. Baker pokazuje to ukradkiem, nienachalnie, w drobnych odzywkach, w czujności bohatera, w jego obserwacjach. Bobby będzie srogi momentami, np. nadzorując jedzenie lodów wewnątrz recepcji. Wyprawy dzieciaków po darmowe lody stają się refrenem filmu. Baker genialnie pokazuje jaki upał dręczy mieszkańców Florydy, jak najmłodsi bohaterowie łatwo nawiązują kontakty, jak się bawią i dbają o siebie. Kwintesencją ich relacji są powracające sceny dzielenia się jedną porcją lodów – liz dla ciebie, liz dla mnie, liz dla ciebie, liz dla mnie.
„The Florida Project” to jeden z najwybitniejszych filmów, pokazujących świat oczami dziecka. Beztroska u boku sytuacji granicznych, wychowanie przez wyrachowanie, ignorancję, niedojrzałość. Nie ma u Bakera moralizatorstwa, nie będzie go także u widzów, bo obserwujemy skutki grzechów społecznych. Ofiary kapitalizmu, systemowe problemy amerykańskiego społeczeństwa i wzajemne okrucieństwo – „The Florida Project” to kolejna w ostatnich latach dekonstrukcja amerykańskiego snu. Najbardziej efektowna i drapieżna od czasów „American Beauty” i przychodząca w roku, w którym Kevina Spacey wymazano z kadrów. Pozytywnym bohaterem pozostanie Willem Dafoe. Chciałbym dla filmu Bakera deszczu statuetek w sezonie nagród, ale skończy się zapewne na Oscarze dla aktora, który gra przeciwieństwo swojej niedawnej kreacji w „The Grand Budapest Hotel”. To będzie, o dziwo, jego pierwszy Oscar w karierze. Kreacja Dafoe to ideał roli drugoplanowej. Na pierwszym planie pozostają u Bakera najmłodsi bohaterowie – ich gry i zabawy, ich wciąż żywy, zmieniający się, pulsujący język, kształtująca się na naszych oczach wrażliwość, podatna na wpływy dorosłych kreatywność, plastyczna wyobraźnia. Piękno i potencjał dzieciństwa doczekały się niezwykle wrażliwego obserwatora.